Ojciec Misjonarz z Ukrainy w Bazylice
Ojciec przypomniał najpierw, podczas homilii, słowa z Ewangelii dnia, mówiącej o trędowatym, który został uzdrowiony przez Chrystusa (Mk 1, 40-45). Ważny jest tu aspekt społeczny. Trąd w czasach Chrystusa był chorobą izolującą, oszpecającą i śmiertelną oraz nieuleczalną. Trędowaty musiał się odsunąć od ludzi, nie mógł uczestniczyć w kulcie publicznym, zmuszony był chodzić w podartym ubraniu, włosy w nieładzie, często z dzwoneczkiem, i musiał krzyczeć: - „nieczysty!, nieczysty!” - gdy zobaczył w pobliżu ludzi zdrowych, by nie doszło do zakażenia. „I słyszy słowa Jezusa: - Bądź oczyszczony. – I stało się”. Dla nas trąd jest rzeczywistością symboliczną w Biblii. Oznacza grzech. I to właśnie grzech ma takie skutki – oszpeca człowieka, zniekształca, prowadzi do śmierci, do śmierci wiecznej, grzech izoluje nas z możliwości kultu, z możliwości chwalenia Boga – a przecież wszystko, co robimy ma być na chwałę Bożą. „I właśnie Jezus uzdrowił nas z trądu grzechu”, byśmy żyli pięknie i składali Bogu ofiarę uwielbienia we wspólnocie Kościoła.

Trudna droga wierności małżeńskiej
Następnie Ojciec Misjonarz podzielił się świadectwem swojej pracy duszpasterskiej i ewangelizacyjnej. Powiedział m.in.: „Moi Drodzy, od kilkunastu lat służę na Ukrainie. Spotykam tam wielu ludzi, wielu Polaków też, którzy w jakiś sposób (…), przez różne koleje życia tam się znaleźli i tam mieszkają, żyją”. Często są to piękni moralnie ludzie, żyjący w Łasce Nieustającej, chwalący Boga, pełni życia Bożego. „Często pytam ich o historię życia – mówił Ojciec. – Wysłuchuję wtedy ciekawych opowieści. Czasem wzruszających”.
I tu o. Waldemar Meyka opowiedział o Pani Krystynie, która zapytana, rzekła:
- Proszę Ojca, jestem warszawianką. Urodziłam się i wychowałam w stolicy jeszcze do wojny. Po wojnie wyszłam za mąż za Ukraińca. Wzięliśmy ślub kościelny. Pan Bóg nam z czasem pobłogosławił - dał nam dwóch synów. Byliśmy dobrym, szczęśliwym małżeństwem. Ale przyszły lata pięćdziesiąte. Trudne lata. Bo oto władze Związku Radzieckiego przypomniały sobie o moim mężu i zażądały, aby wrócił do siebie, do Związku Radzieckiego. A ja nie chciałam tam mieszkać. Moje plany i marzenia były związane z Polską, z Warszawą. Pisaliśmy więc listy, prośby, odwołania. Ale to na nic. Ma wracać i koniec. Można rodzinę podzielić: jeden syn zostaje ze mną, a drugi może jechać z mężem… . Proszę Ojca, czy ja miałam patrzeć i wybierać, który z synów zostaje ze mną, a który z mężem? To nie wchodziło w grę. A jednocześnie tak bardzo bałam się tego Związku Radzieckiego. Modliłam się, w nocy nie spałam, prosząc Boga o pomoc. I pomoc przyszła w sposób tak dla mnie niechciany. Bo Bóg mnie umocnił, abym podjęła decyzję. I właśnie na modlitwie podjęłam decyzję, której się bałam, którą odsuwałam od siebie: pojadę razem z nim, pojedziemy wszyscy razem, całą rodziną. Nikt i nic nas nie rozdzieli. Będziemy razem, na dobre i na złe, tak jak ślubowałam kiedyś w kościele, aż do śmierci. Spakowaliśmy się więc i wsiedliśmy do pociągu, bylejakiego, przekraczając granicę Związku Radzieckiego, na zawsze już zostawiając moją ukochaną Ojczyznę. Do Polski nigdy więcej już nie wróciłam. Przyjechaliśmy do Krzywego Rogu. To miasto oddalone od Polskiej granicy o 1000 kilometrów, miasto wielkie, siedemset tysięcy mieszkańców, przemysłowe. Możliwość przeżycia. Od tego czasu minęło już dużo ponad pięćdziesiąt lat. Mój mąż kilka lat temu zmarł. Pod koniec życia psychicznie chorował, wymagał szczególnej troski. Czy tęsknię za Polską?, pyta Ojciec. Tęsknię. Tak, Chciałabym jeszcze na starość, przed śmiercią pojechać do Polski. Wystarczyłoby mi tak na dwa, trzy dni. Po prostu przejść się po moim mieście. Zobaczyć Warszawę. Może bym jeszcze rozpoznała jakiś fragment starej Warszawy. Teraz, żeby po latach przyjechać do Polski, muszę jechać do Charkowa i prosić władze polskie o wizę, inaczej nikt mnie nie wpuści. Czy żałuję? Nie żałuję. Mam świadomość, że wygrałam, że zwyciężyłam, że udało mi się, mimo wszelkich trudności i cierpienia, być wierną do końca. Ocaliłam nasze małżeństwo i naszą rodzinę. Nic nas nie rozłączyło. Byliśmy razem do końca, w zdrowiu i w chorobie – razem. I mam w sercu pokój. Czekam, aż Pan Jezus przyjdzie, aby mnie wziąć do siebie.
I jak się cieszę, że jesteście Wy. Bo jeszcze piętnaście, dwadzieścia lat temu nie przypuszczałam, że tu kiedyś zobaczę na ulicy księdza katolickiego w sutannie. Wydawało mi się nie realne, żeby tu kiedyś w tym mieście wybudowano kościół katolicki. Nie spodziewałam się, że doczekam takich czasów – że będę mogła na starość brać udział w Eucharystii, modlić się w kościele, spowiadać się i przyjmować Komunię Świętą. A kiedy umrę, pochowacie mnie po katolicku, prawda? Jaki Bóg jest dobry, jaki Bóg jest wierny – zakończyła swoje opowiadanie Pani Krystyna – człowiek bez trądu – w sensie ewangelicznym (w kontekście omawianej wyżej Ewangelii).

Być w niedzielę na Mszy Świętej
Innym takim człowiekiem, bez trądu grzechu, była śp. Pani Mariana. Była Polką. Urodziła się w Polsce - na naszych, do wojny, kresach. A potem, pamiętamy, zmiana granic. Nie wyjechała, została. A więc zmieniono jej dowód osobisty, została obywatelką Związku Radzieckiego. A razem z tym zmieniono jej całe życie. Gdy tylko w Krzywym Rogu założona została parafia, Pani Mariana, jako jedna z pierwszych pojawiła się we wspólnocie parafialnej. W każdą niedzielę, mimo podeszłego wieku, dojeżdżała na Mszę św. z sąsiedniego miasta, a miała do kościoła równe sto kilometrów. Jej niedziela wyglądała w ten sposób: wstawała ok. 4.00 nad ranem, potem o lasce w ręku szła do dworca kolejowego, aby tam wsiąść w „elektryczkę” (pociąg) i jechać trzy godziny, następnie dochodziła powolutku do kościoła, była na jednej Mszy św., zostawała na drugiej, choć w trakcie już musiała wyjść na dworzec – i potem znów trzy godziny jazdy, sto kilometrów, z powrotem i powolutku wchodziła, wspierając się na lasce, do swego mieszkania na piętrze. Wyjeżdżała o zmroku i przyjeżdżała o zmroku. Właściwie cała niedziela Pani Mariany koncentrowała się wokół tego, by być na Mszy św., aby spotkać się z Chrystusem. To dla niej było najważniejsze. Nic i nikt nie mógł jej w tym przeszkodzić. Ta ponad osiemdziesięcioletnia kobieta dwieście kilometrów jechała, aby być na Mszy Świętej w każdą niedzielę, dopóki mogła, dopóki Pan Bóg dawał zdrowie. A potem choroba, cierpienie, kilka miesięcy oczyszczania się w łóżku i śmierć. Odeszła na spotkanie z Chrystusem.
„Niech te świadectwa naszych Rodaków zza wschodniej granicy umocnią nas, tu, w Polsce – kontynuował Słowo Ojciec Misjonarz. – Bo mi się wydaje, że często przywykliśmy do komfortowych warunków (…). Bo nikt z nas nie musi jechać sto kilometrów, żeby być na Mszy św., żeby się wyspowiadać. To jest w zasięgu ręki. A można zauważyć, że tak wielu ludzi gubi się i jakoś to lekceważy, niektórzy wręcz gardzą i śmieją się z tego. Wielu będzie naprawdę głęboko zawstydzonych na Sądzie Ostatecznym, gdy zobaczą takie świadectwa, jak chociażby Pani Mariana”. Niech oba świadectwa nas zachęcą do wierności Bogu, postawy zdecydowanie chrześcijańskiej, odrzucenia drogi grzechu, wybierania Łaski Uświęcającej, abyśmy byli piękni, byśmy mieli życie i abyśmy mogli we wspólnocie Kościoła uwielbiać Boga tu na ziemi, a kiedyś w Niebie.

Tomasz Wilczyński